niedziela, 17 czerwca 2012

Dwa.

Polowanie na kota.
Jak się ma kota włóczęgę to czasami trzeba na niego zapolować żeby z głodu nie zdechł gdzieś gdzie się szlaja. A teren jego obejmuje całą dzielnicę. Bo i do sklepu czasami ze mną chodzi. To musi być ciekawy widok. Najpierw idę do sklepu odganiając małego, rudego kota a potem wracam, dla kontrastu, wołając małego rudego kota. Ale nie o tym.
Bohaterem dzisiejszej notki jest rudy kastrat, który nie wie że jest wykastrowany. Kot z tego gatunku, którego się jednocześnie kocha i nienawidzi. Zadziorny i wredny. Wczoraj nawet zaatakował psa.
Polowanie na kota rozpoczynamy wychodząc przed dom i wołając kocie imię. Imię tak znane że kiedy polowanie odbywa się w dzień, jesteśmy zaczepiani przez różnych, nieznanych nam ludzi, którzy informują nas gdzie i o której widzieli dzisiaj nasze zwierze. Mój kot jest sławny na dzielnicy.
Teraz przybywają do nas różne okoliczne zwierzęta, zaciekawione któż to tak woła po nocy. Dzisiaj był to jakiś kot, dwa jeże i fretka. Po pół godzinie wołania i zapoznaniu się z okoliczną fauną, gdzieś między krzakami miga nam koniec rudego ogona. I to jest nasz cel. Chyba że ogon jest puszysty, to wtedy jest to lis (zdarzyło się i tak) i omijamy to miejsce szerokim łukiem. Jeśli jednak ogon jest zwykły to powoli, cichutko zbliżamy się do krzaków. Jeśli usłyszymy gdzieś dalej szelest to ignorujemy bo to prawdopodobnie jeż, który nas jeszcze po chamsku ofuka. Rzucamy kamień. Kot poluje na kamień. Jakieś 20 minut. W tym czasie próbujemy kota złapać. Bezskutecznie. Przechodzący studenci się z nas śmieją, ignorujemy. Wracamy do domu i oznajmiamy "Sami sobie łapcie tego kota!". Zaczynamy oglądać film. Wyobrażamy sobie zagłodzonego kota i rusza nas sumienie. Co z tego że nasz kot wcale nie jest zagłodzony. Sumienie to sumienie. Idziemy po kota znów. Tym razem bierzemy zabawkę na sznurku. Zwabiamy kota pod nogi co zajmuje nam kolejne 30 minut. Rzucamy się na kota, przygwożdżamy dziada do ziemi obiema rękami. Zanosimy nasz łup do domu, jednocześnie broniąc się z całych sił przed kocimi pazurami. W domu zwierzynę karmimy z ręki wołowiną gulaszową i liczymy że zwierze trochę posiedzi z nami w mieszkaniu. Kot spędza 20 minut pod drzwiami drąc się w niebogłosy. Wypuszczamy. Cały proces powtarzamy codziennie aż spadnie śnieg - wtedy kot siedzi w domu.

piątek, 15 czerwca 2012

Jeden.

Podobno wyszła moja kolej na gotowanie. To ugotowałam. A co!
Poniżej autorski przepis ofetowej pt. "Kurczak, sposób numer 54785157".
Przepis jest fantastyczny, bo jest ogólnie na oko. Potrzebujemy:
  • podwójnej piersi z kurczaka
  • mrożonej mieszanki chińskiej hortex albo innej ale przy innych ostrożnie przy wrzucaniu na rozgrzane mięsko bo w niektórych siedzą plasticzane torebki z przyprawami
  • jakiejś fajnej przyprawy typu chińskie 5 smaków albo kurczak klasyczny
  • oliwy z oliwek
  • sosu teryiaki (to inwestycja na lata bo zabija smak każdego potrawy która nie wyszła, ale tutaj nie w tym celu)
  • 1 suszonej papryczki peperonchini (3 jeśli lubicie jak pali w obie strony, 5 jeśli chcecie popisać się przed dziewczyną)
Zaczynamy od pokrojenia mięska w małe kawałki, na oko. Wrzucamy do miski, zalewamy oliwą żeby przykryć kurczaczka, dosypujemy naszej fajnej przyprawy ile się sypnie ale co najmniej łyżeczkę (jak będzie za dużo to nie szkodzi). Zostawiamy na czas nieokreślony, włączamy głośno ulubiony zespół i drzemy się z wokalistą jakieś 4-5 piosenek. Po tym czasie kurczaczka razem z naszą marynatą (marynata... to brzmi dumnie!) wrzucamy na woka. Albo patelnie, ale musi być duża. Zalewamy sosem teryiaki. Rozgniatamy papryczkę, najlepiej nie palcami. Jak już rozgniatamy palcami to myjemy ręce zanim wsadzimy je w oko. Jak już zapomnieliśmy umyć to lecimy pod kran i trzymamy oko pod wodą dłuuugi, długi czas i modlimy się żebyśmy nie oślepli. Tylko najpierw lepiej wyłączyć gaz pod kurczakiem. Jeśli obeszło się bez ofiar w częściach ciała to przechodzimy do następnej części. Mieszamy aż się usmaży tak że będzie można bez wysiłku przeciąć kawałek mięsa za pomocą drewnianej łopatki. Dorzucamy mrożonkę. Wyławiamy plastikową torebkę z przyprawą jeśli nie było hortexu. Mieszamy aż wszystko będzie rozmrożone. Potem czekamy aż wszystko będzie ciepłe. I jemy. Jeśli wrzuciliśmy pięć papryczek to lepiej dodajmy ryżu. Na koniec wszystko powinno wyglądać mniej więcej tak:


Po obiadku przychodzi pora na deser. U mnie supermodne babeczki. Domowe. Z proszku.
Pierwsza zasada domowego jedzenia brzmi: "Jeśli przygotowujemy potrawę w domu/akademiku/na stancji i do zawartości opakowania dodajemy składnik inny niż woda to jedzenie jest domowe."
Niech was nie zmyli jedna babeczka na talerzyku. Zjadłam trzy.